niedziela, 24 marca 2024

Dawniej i dziś - żołnierze amerykańskiej 89. Dywizji Piechoty wywieszają flagi na skale Loreley (Sankt Goarshausen). 1945-2021

    Kiedy alianci doszli do granic III Rzeszy, wiadome już było, że czeka ich zacięta walka na terenach wroga, którego przegonili z okupowanych zachodnich terenów. Zdawali sobie jednak sprawę z tego, że zanim "postawią swoją stopę" w kraju, którego najbardziej przez nich znienawidzony człowiek rozpętał tą wojnę, muszą pokonać ostatnią trudną przeszkodę - rzekę Ren. Jedna z najdłuższych rzek Europy, stanowiła dla wojsk alianckich trudne wyzwanie pod wieloma względami. Począwszy od zgromadzenia odpowiedniej ilości sprzętu potrzebnego do zbudowania przepraw, poprzez jej budowę, a na samym przebyciu - nie małej przecież odległości pod ogniem nieprzyjaciela - kończąc. Ze wspomnień żołnierzy biorących udział w tym przedsięwzięciu, dowiadujemy się, że największym wzywaniem - pod wieloma względami - była dla nich właśnie szerokość Renu, która miejscami osiągała w tym czasie nawet 700 metrów. Najszerszy odcinek przypadł amerykanom, którzy też mieli najdłuższy odcinek rzeki przed sobą do sforsowania. Jak duże to było wyzwanie dla amerykańskiej armii, niech świadczy fakt, że na odcinku około 400 km (od Wessel do Ludwigshafen) jej wojska przekroczyły Ren w aż szesnastu miejscach, a szerokość rzeki wynosiła wtedy od 350 (okolice St. Goar) do ponad 500 (okolice Moguncji), a okalające ją z obu stron skaliste klify miały wysokość nawet 300 metrów....

    Jednym z tak trudnych miejsc do utworzenia mostu pontonowego i przeprawy po nim, był rejon nieopodal miasta Sankt Goarshausen w kraju związkowym Nadrenia-Palatynat i słynnej - mającej ponad 132 metrów wysokości (193,14 m n.p.m.) - "Szemrzącej skały" (niem. 
Loreley). Podobno jej nazwa wzięła się z połączenia starogermańskiego słowa "lureln" (szemrzący) z celtyckim określeniem skały "ley", ale to już dla walczących GI's nie miało wówczas żadnego znaczenia.    Dlaczego zatem amerykanie wybrali właśnie to miejsce na przeprawę? Powodów było oczywiście kilka.  Otóż to właśnie w tym rejonie, Ren - choć niezwykle głęboki - to jest najwęższy na całej swojej długości. Po drugie, gen Patton, przypuszczał, że rejon ten nie będzie aż tak mocno broniony, jak rejony w pobliżu większych miast, takich, jak Koblencja, czy Moguncja. I po trzecie, w pobliżu powstawały dwie kolejne przeprawy (Boppard i Oberwesel), przewidziane dla amerykańskiej 89. Dywizji Piechoty, co w sumie pozwalało na większą koncentrację jednostek na niewielkim terenie i dalszy skuteczny atak w głąb terytorium wroga.
 
    Po zaciętych walkach na lewym brzegu Renu, amerykanie po dwudziestym marca, zgromadzili osiem dywizji, które czekały teraz na przekroczenie wodnej bariery. Na południe od Koblencji stały cztery dywizje pancerne i cztery dywizje piechoty. Choć siły przeciwnika na przeciwległym brzegu nie były tak duże, to wbrew przypuszczeniom gen. Pattona, amerykanów czekała ciężka walka.
    Od 22 do 24 marca 1945 roku gromadzono jednocześnie sprzęt przeprawowy i jednostki, które miały się przeprawić na drugi brzeg. Zbliżała się godzina H (noc z 25 na 26 marca, godz. 02:00)- godzina, w której miała się rozpocząć przeprawa przez Ren. O samej przeprawie nie będę się tutaj rozpisywał, ponieważ jej dramaturgia zasługuje na osobny post. Skupmy się zatem na najważniejszych informacjach.
 
    Kilka sekund po drugiej w nocy 26 marca 1945 roku, na niemieckich żołnierzy spadł grad pocisków artyleryjskich, wystrzelonych z lewego brzegu Renu. Żołnierze już wiedzieli o trudnej przeprawie poprzedniej nocy w innych miejscach i wielu ich kolegach, którzy zginęli. Oficerowie w kwaterze głównej - zdając sobie sprawę ze strat, jakie poniosły wydzielone jednostki wchodzące w skład 89. Dywizji Piechoty - nakazały jeszcze bardziej intensywny ogień na pozycje wroga.
     Ludzie z Bojowej Grupy Inżynieryjnej zrobili swoją robotę i czekali teraz na budowę mostu pontonowego. Teraz czas na artylerzystów, którzy właśnie rozpoczęli ostrzał i pięciu wyznaczonych do przeprawy kompanii z 354. Pułku Piechoty. Niestety, niemieckie jednostki nie dały się zaskoczyć i także zaczęły ostrzeliwać przeciwległy brzeg, na którym szykowano do przeprawy lekkie łodzie i jednostki. Niemieckie obsługi dział kal. 8,8 cm szybko "namacały" większe zgrupowanie na lewym brzegu, w który natychmiast posłały kilka śmiercionośnych pocisków. Pociski zabiły czterech żołnierzy i raniły sześciu. Zniszczeniu uległy także trzy łodzie, które właśnie wodowano.
    Kiedy amerykańskie jednostki przebyły mniej więcej jedną trzecią dystansu, do akcji wkroczyły niezwykle skuteczne, 2-centymetrowe działka przeciwlotnicze, które zaczęły szatkować płynące łodzie i otaczającą je wodę. Dramat przeprawiających się przez rzekę amerykańskich żołnierzy trwał przez kolejne dwie godziny. Wielu żołnierzy poległo, a tylko nielicznym udało się dotrzeć w pierwszym rzucie na drugi brzeg. Wśród tych szczęśliwców było także kilku sterników zniszczonych łodzi, którzy dołączyli do piechurów, którzy próbowali zorganizować się w niewielkie grupy szturmowe.
 
    Ci, którzy pozostali na lewym brzegu, przeczuwali najgorsze. Tym bardziej, że żadna z łodzi pierwszego rzutu, nie wróciła po kolejnych żołnierzy. Dopiero kiedy kilka minut po godzinie czwartej nad ranem, z odległego brzegu słychać było strzały, wiedzieli, że część ich kolegów przeżyła. Ilu ich jest, jaka jest sytuacja i gdzie znajdują się ich towarzysze, mogli zobaczyć dopiero, kiedy nastał świt. Niewielkie Sankt Goarshausen i walczących o każdy dom żołnierzy obu armii, było widać, jak na dłoni. Mniej optymistyczny widok ukazał się im na prawym brzegu rzeki. Rozbite łodzie szturmowe i dziesiątki ciał kolegów.... Nie dodawało to odwagi przed zadaniem, jakie ich czekało. Jednak pragnienie pomocy walczącym na przeciwległym brzegu towarzyszom, było większe niż strach. Ten niemal zniknął całkowicie, kiedy okazało się, że do akcji wchodzą słynne "kaczki" - sześciokołowe pojazdy amfibijne DUKW, które potrzebowały około sześciu minut (zamiast 45 minut na lekkiej łodzi szturmowej), aby dostarczyć na drugi brzeg osiemnastu żołnierzy i wrócić po kolejnych. 
    Dzięki posiłkom, wsparciu artylerii i dział samobieżnych, doprowadził w godzinach popołudniowych, do całkowitego wyparcia wroga z Sankt Goarshausen. O godzinie 18:00 można było rozpocząć budowę mostu pontonowego, po którym miały się przeprawić kolejne jednostki, w tym tak oczekiwane pojazdy opancerzone i czołgi....
 
    Jeszcze tego samego dnia - późnym popołudniem - kilku żołnierzy z 354. Pułku Piechoty wchodzącego w skład 89. Dywizji Piechoty, dotarło na szczyt góry Loreley, gdzie wywiesili flagę Stanów Zjednoczonych i flagę dywizyjną - symbole męstwa, odwagi, oraz pracy zespołowej, dzięki której dotarli na tereny III Rzeszy. Flagi zostały wywieszone na samej krawędzi skały w taki sposób, aby widoczne były z obu brzegów Renu, na których znajdowały się oddziały amerykańskie.
    Podobnie postąpili ci, którzy pozostali na lewym brzegu rzeki w miasteczku Sankt Goar. W kilkuosobowej grupce żołnierzy z 815. Batalionu Artylerii Przeciwlotniczej był niespełna 21-letni wówczas Robert F. Gallagher, który tak po latach wspominał ten moment: "Kilku GI's z pochylonymi głowami, trzymało flagę, którą skierowali w kierunku Loreley. (...). Wszyscy milczeli. Wiedziałem, że każdy z nas modlił się wówczas za rannych i zabitych. Zapadła długa cisza, podczas której każdy pozostał sam na sam z własnymi myślami. (...). Resztę dnia spędziliśmy na omawianiu tego, co wydarzyło się w dolinie od północy. Bez wątpienia był to najbardziej ekscytujący czas, jakiego ktokolwiek z nas do tej pory doświadczył. Próbowaliśmy uporządkować różne zdarzenia, które miały miejsce (...). Wszyscy zgodziliśmy się co do jednego: jak straszna była śmierć dla Amerykanów. Przecież to była zaledwie jedna mała bitwa, która powtarzała się niemal na całym świecie. Wszyscy zgodziliśmy się, że jesteśmy szczęśliwą grupą żołnierzy, którzy nie muszą walczyć tak, jak ci, których tego dnia widzieliśmy na własne oczy podczas przeprawy". W zupełnie innych nastrojach było trzech innych żołnierzy z jednostki Boba Gallaghera. Otóż kilkanaście minut przed tym, jak na obu brzegach Renu zaczęły powiewać flagi, doszło do tragicznego w skutkach wydarzenia. Podczas lotniczego wsparcia walczących w Sankt Goarshausen żołnierzy, w bratobójczym ogniu, został zestrzelony jeden z pilotów 356. Dywizjonu Myśliwskiego wchodzącego w skład 354. Grupy Bojowej. Na szczęście dla tej trójki, pilot samolotu P-51 "Mustang" przeżył, choć jego obrażenia były bardzo poważne.
 
    Następnego dnia po obu brzegach rzeki uwijali się ludzie z Bojowej Grupy Inżynieryjnej, którzy budowali długi most pontonowy na Renie. Spieszyli się, ponieważ już kilka razy musieli przerywać swoją pracę, ze względu na nieprzyjacielski ostrzał i straty w ludziach, jakie poniesiono na skutek niego. "Ponieważ zmienialiśmy się na warcie co jakiś czas, zrobiliśmy kilka wycieczek na krawędź klifu, aby obserwować ich postępy" - wspominał Robert F. Gallagher.
    Oddziały, które przeprawiły się na prawy brzeg Renu, ruszyły dalej, w głąb Rzeszy, natomiast jego jednostka pozostała w Sankt Goar jeszcze przez kilka dni. Tak zapamiętał je młody żołnierz: "Była wczesna wiosna i większość krzewów i drzew już kwitła. W powietrzu unosił się silny zapach krzewów bzu. Pogoda była łagodna i codziennie świeciło słońce. Brzegi wąwozu były soczyście zielone i mieniły się kolorami wiosennych kwiatów. (...). Rzeka lśniła od promieni słońca. (...). Na przeciwległym brzegu widniał klif Loreley (...). Ta scena nadawałaby się na okładkę broszury podróżniczej. Kiedy byliśmy w tym miejscu, trudno było nam się skoncentrować na tym, że toczy się wojna. Mimo, że kilka dni temu toczyły się tutaj ciężkie walki, miasteczko nadal wyglądało malowniczo. Wszystko wyglądało tak spokojnie i normalnie. Nawet most inżynieryjny, po którym przejeżdżał ciągły strumień pojazdów wojskowych, dodał pozytywnego charakteru temu widokowi. Dało nam to poczucie, że 3. Armia wkracza w głąb Niemiec i wygrywamy tą wojnę. (...)".
      815. Batalion Artylerii Przeciwlotniczej stacjonował w Sankt Goar i jego okolicach aż do 10 kwietnia 1945 roku. Wówczas żołnierze 89. Dywizji Piechoty i innych jednostek - które przekroczyły Ren w tym miejscu - były już daleko z przodu. Byli niemal w ciągłej pogoni za resztkami niemieckich armii i nie mieli czasu, aby podziwiać mijane widoki i zadumać się choć na chwilę. Jak różny był to czas dla żołnierzy, których nie tak dawno "rozdzieliła" rwąca rzeka, niech jeszcze bardziej unaoczni nam kolejne wspomnienie Roberta Galaghera: "Kiedy byliśmy w dolinie, podobało nam się to miejsce, ale nudziło nas to, że nie mamy nic do roboty. Kiedy nie odpoczywaliśmy, spędzaliśmy czas na czyszczeniu naszego sprzętu wojskowego i odzieży osobistej, próbując nadrobić dotychczasowe braki w konserwacji. (...). 10 kwietnia dostaliśmy "rozkaz marcowy" i przygotowaliśmy się do wymarszu. Opuszczaliśmy Sankt Goar z mieszanymi uczuciami. W pewnym sensie byłoby to świetne miejsce na przeczekanie reszty wojny, ale codzienna monotonia zaczęła nam ciążyć. Nie mogliśmy się doczekać nowej przygody w nowym miejscu. Gdy wyjeżdżaliśmy, okazało się, że nasz pobyt w tej pieknej dolinie nie przebiegał bez incydentów. Kilka dni wcześniej żołnierzowi Baterii A, który stacjonował po drugiej stronie rzeki, w Sankt Goarshausen, urwało kilka palców. Jego załoga przejęła stanowisko niemieckiego działa, którego konstrukcja bardzo ich zainteresowała. Młody żołnierz trzymał w rękach jeden z pocisków, kiedy ten wypalił. Został wysłany do szpitala wojskowego, a następnie wrócił do domu. Wszyscy zgodziliśmy się, że mimo wszystko miał chłopak szczęście, że przeżył. Ten incydent przypomniał nam jednak o niebezpieczeństwie, jakie wiąże się z obsługą sprzętu wroga. (...). Nasz nowy cel podróży był nam nieznany. Zastanawialiśmy się podczas przemarszu, czy będzie równie ekscytujący i interesujący, jak Sankt Goar"....
 
    Oba zdjęcia pochodzą ze zbiorów autora, współczesne wykonano w czerwcu 2021 r. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz